Myślałem, że emerytura, choć niewielka, pozwoli mi żyć, choć nie w luksusie, ale też nie w biedzie.

Ja też im zazdrościłem, mówiąc, że nie mogę się doczekać "uroczystej" chwili, kiedy otrzymam upragnioną emeryturę i będę mógł cieszyć się wolnym czasem. Znajomi uśmiechali się do moich marzeń, ale smutno...

Mieszkam sam, osiem lat temu pochowałem żonę, a potem, choć były opcje, żeby się z kimś związać, postanowiłem nie eksperymentować, więc się przyzwyczaiłem.

Mój syn mieszka dość daleko, w innym mieście, komunikujemy się przez telefon, przyjeżdża w odwiedziny raz na dwa, trzy lata.

Ma własną firmę, niewielką, kilka punktów na rynku, ale i tak pozwoliła mu kupić mieszkanie, zapewnić wszystko rodzinie, jeździć na wakacje, własnym samochodem, krótko mówiąc, w planie materialnym wszystko jest w porządku. Czasu ma mało, więc nasze spotkania są rzadkie.

Jeszcze zanim mój syn zaczął handlować częściami samochodowymi, pracował w przedsiębiorstwie państwowym.

Był na dobrym koncie i nawet przy tych marnych zarobkach próbował mi i mojej mamie przelać trochę grosza na pomoc.

Wtedy nalegałem, żeby tego nie robił, tylko oszczędzał na przyszłość — ślub, samochód itp. Od tego czasu minęło około piętnastu lat.

Gdy syn zajął się handlem, z jakiegoś powodu ani razu nie zapytał mnie, czy potrzebuję pieniędzy, mimo że jemu powodziło się znacznie lepiej.

Ja, kiedy pracowałem, nie myślałem o tym zbyt wiele, ale kiedy zobaczyłem smutne dane dotyczące wysokości mojej emerytury, pomyślałem o tym.

Miałem niewielkie oszczędności, a po odejściu z pracy zatrudniłem się na pół etatu na parkingu jako stróż.

Pierwszy rok emerytury przebiegł mniej więcej dobrze, choć musiałem przemyśleć niektóre wydatki, zwłaszcza na jedzenie.

Potem szef parkingu grzecznie poprosił mnie o rezygnację (jego kolega potrzebował miejsca), a wydatki musiały zostać ponownie przeanalizowane.

Po jakimś czasie zacząłem mieć problemy ze zdrowiem, nie wiem, czy to dlatego, że więcej siedziałem w domu (i leżałem), czy to po prostu nadszedł czas tych problemów.

W rozmowach telefonicznych z synem zachowywałem się na pograniczu chamstwa, opowiadając mu bajki o cudownym życiu emeryta — kanapa, telewizor, domino... Żartowaliśmy z niego na ten temat, chociaż nie byłem szczególnie rozbawiony.

A ostatnio miałem zawał serca. Musiałem "poddać się" lekarzom, położyli mnie w szpitalu, jak zwykle mnóstwo wydatków na to i owo. Skończyły mi się zapasy i postanowiłem poprosić syna o pomoc.

Kiedy leżałem na łóżku, byli na wakacjach w Turcji z całą rodziną, więc im nie przeszkadzałem. Chociaż nie sądzę, żeby mój syn był szczególnie zaniepokojony...

Twierdzę tak po usłyszeniu jego odpowiedzi na moją prośbę o przekazanie pieniędzy na leczenie.

Mój syn narzekał, mówiąc, że to ja zrobiłem taki bałagan, a potem przeprosił i powiedział, że po Turcji jego kieszenie były całkowicie puste i nie mógł pomóc.

Kiedy to usłyszałem, byłem gotów zapaść się pod ziemię, ze wstydu, że musiałem prosić i z urazy, że mój własny syn tak łatwo odmówił mi pomocy, kiedy naprawdę jej potrzebowałem.

Myślę, że czas i odległość oddaliły nas od siebie, ale będę musiał to nadrobić, jeśli Bóg pozwoli. Na próżno więc liczyłem na emeryturę, jakkolwiek by na to nie patrzeć, a to już "meta"...