Podczas kłótni mąż robił mi wyrzuty, że powinnam mu się kłaniać do stóp za to, że wziął mnie z dzieckiem.

Szczerze mówiąc, czułam się śmiesznie, bo mieszkamy w moim mieszkaniu, mąż jeździ moim samochodem, a moja pensja jest kilka razy wyższa niż jego.

Jakby na to nie patrzeć, nie wyszłam za mąż z wygody. Myślę, że to zrozumiałe.

Moja mama i babcia pomogły mi stanąć na nogi, ale nie mój mąż. Poza tym ciężko pracowałam — nic nie spadło mi z nieba.

Ale mój mąż uważa się za dobroczyńcę. Powinnam myć mu nogi za to, że się ze mną ożenił. A on żyje ze wszystkiego.

Czy to jest normalne? Ja i moje dziecko nie zginęlibyśmy bez niego. Nigdy nie powinnam była się z nim wiązać.

Wychowywała mnie mama. Pomagała jej moja babcia. Mój ojciec opuścił rodzinę zaraz po moich narodzinach. Nigdy nie był zaangażowany w moje życie, więc nie miałam pojęcia, jak wyglądał mój tata.

Moja mama nigdy nie wyszła za mąż. Skupiła się na macierzyństwie i poświęciła swoje kobiece szczęście. Mama zawsze powtarzała mi, żebym nie szła jej drogą.

Rozwiedzione kobiety z dziećmi, nikt ich nie chce. Urodzisz dziecko, rozwiedziesz się i będziesz sama do końca życia.

Nie odczuwałam braku ojcowskiej uwagi, więc nie sądzę, żebyśmy wiele stracili. Jednak moja matka miała inne zdanie i zawsze powtarzała, że dziecko powinno dorastać w pełnej rodzinie.

Moja mama i babcia uważały mężczyzn za niemal święte istoty. Mówiły mi, że kobieta ma obowiązek służyć swojemu mężowi, bez względu na to, jaki on jest. Powinna doceniać to, że go ma. Jakiego rodzaju mężczyznę? Nieważne!


- Kobieta musi utrzymać swoją rodzinę razem, ponieważ sama nigdy nie będzie szczęśliwa. Chcesz żyć jak twoja matka? Całe życie sama! - mawiała babcia.

Mówiła, że jestem przyczepą i krzyżem mojej matki. Od dzieciństwa powtarzano mi, że obecność mężczyzny w domu jest bardzo ważna.

Dlatego miałam obsesję na punkcie zamążpójścia. Kiedy mój chłopak mi się oświadczył, byłam najszczęśliwsza na świecie. Podobnie jak moi krewni!

Życie rodzinne nie układało się, delikatnie mówiąc. Trzy lata później rozwiodłam się z mężem i wróciłam do mamy.

Razem z babcią doprowadzały mnie do szału i żądały, żebym wróciła do męża. Powiedziały, że będę sama na zawsze, jeśli teraz tego nie naprawię.

Ale nie, wybrałam inną drogę. Skończyłam studia, znalazłam pracę i w pełni utrzymywałam siebie i córkę.

Moja mama i babcia opiekowały się wnuczką, więc mogłam spokojnie kontynuować karierę i oszczędzać pieniądze na mieszkanie.

Naprawdę nie chciałam wracać do domu. Moi krewni byli przy mnie, przypominając mi, jaka "straszna", samotna przyszłość mnie czeka, ponieważ złożyłam pozew o rozwód. Oboje udowadniali mi, że nie wyjdę za mąż z "przyczepą".

Kiedy moja córka skończyła 10 lat, przeprowadziliśmy się. Tak, w końcu kupiłam mieszkanie. A kilka lat później samochód.

W zeszłym roku w moim życiu pojawił się mężczyzna. Oświadczył mi się, choć wiedział, że mam dziecko. Moja teściowa nie chciała mnie zaakceptować. Była przeciwna temu, by jej syn związał się z młodą kobietą, która ma dziecko.

Ponieważ mój małżonek bardzo polegał na opinii swojej matki, często się kłóciliśmy. Myślałam, że to okres adaptacji, ale nie: im dalej, tym było gorzej.

Mama i babcia nauczyły mnie, że powinnam trzymać język za zębami i nie prowokować konfliktów. Uważały, że powinnam wręcz modlić się do Igora, bo poślubił mnie z dzieckiem.

Czy to w porządku, że mieszka u mnie? Poza tym to ja jestem żywicielem naszej rodziny, a nie on. 

Wyłożyłam jego rzeczy i kazałam mu wracać do mamusi. Babcia i mama są w szoku. Błagają mnie, żebym się nie rozwodziła, ale wciąż zastanawiam się, czy potrzebuję tego "dodatku". To on jest "doczepką", nie moje dziecko.