Mojej mamy nie ma już na świecie, nie ma też tej kobiety, która bardzo pomogła mi stanąć na nogi i nie zgubić się w stolicy, gdzie zdecydowałem się studiować po szkole.

Gabrysię poznałem jeszcze przed wyjazdem. Siedzieliśmy na tej samej ławce w poczekalni, moja mama ocierała łzy obok mnie i co jakiś czas, po raz enty, pytała mnie, jak tam sobie poradzę, sam w dużym mieście, bez znajomych.

Do rozmowy wtrąciła się sąsiadka, która dowiedziawszy się, że zamierzam się zapisać na studia, uspokoiła mamę:

- Nie martw się, zaopiekuję się twoim Stasiem, nie pozwolę mu umrzeć z głodu.

Mama spojrzała na Gabrysię ze zdziwieniem i pytaniem, a ona uśmiechnęła się, rozumiejąc jej spojrzenie:

- Nic nie trzeba, na egzaminach wstępnych będzie mieszkał ze mną, a potem dadzą miejsce w akademiku, albo pokój się znajdzie.

Interwencja Gabrysi w moim życiu była bardzo pomocna, nawet nie wiedziałem o trudnościach, z którymi będę musiał się zmierzyć dosłownie od pierwszych kroków w metropolii.

Poznaliśmy się lepiej, kobieta okazała się szefową bazy zaopatrzeniowej, z dość rozległymi koneksjami, nie wiedziałem, dlaczego zdecydowała się objąć mnie swoim patronatem.

Później zdałem sobie sprawę, że mimo swojej pozycji była bardzo miłą i bezinteresowną osobą, co wykorzystywało wielu jej znajomych.

Miesiąc egzaminów wstępnych minął niepostrzeżenie. Bezpiecznie przeszedłem je i przeniosłem się z mieszkania Gabrysi do akademika.

Nie zaprzestała swojej opieki nade mną i teraz kilka razy w tygodniu, czekałem na paczkę żywnościową od niej, a dla studentów, rozumiesz, była to bardzo znacząca pomoc, szczególnie w tych trudnych latach dziewięćdziesiątych.

W weekendy zachęcała mnie do udziału w życiu kulturalnym, dając mi bilety do teatru, na koncerty i wystawy.

A żebym nie czuł się nieswojo w świątyniach kultury, ubierała mnie na kredyt, oferując pracę ładowacza w zarządzanej przez siebie bazie.

Lata studiów szybko zleciały. Oprócz stypendium otrzymywałem pensję, pojawiła się nawet możliwość pomocy mamie.

Z Gabrysią zostaliśmy prawdziwymi przyjaciółmi, a po studiach pomogła mi dostać pracę w mojej specjalności w dobrej firmie, gdzie bez jej rekomendacji nigdy bym się nie dostał.

Kilka lat później ożeniłem się, a Gabrysia wraz z moją matką zasiadły na najbardziej honorowych miejscach na weselu.

Wszystko ułożyło się dla mnie dobrze w stolicy. W firmie nie próżnowałem, polegając tylko na rekomendacjach, starałem się pracować z pełnym zaangażowaniem, a kierownictwo to zauważyło i zaczęło awansować mnie po szczeblach kariery.

Gabrysia była zadowolona z moich sukcesów, zwłaszcza z faktu, że stałem się dość niezależny.

Spędzaliśmy razem czas dość regularnie, ale z biegiem czasu zacząłem zauważać, że starzeje się dość szybko, lata zaczęły być widoczne.

Pewnego dnia wracaliśmy z pracy i moja żona nagle zapytała:

- Co tam u babci Gabi?

Nie dzwoniłem do niej od kilku dni i wzruszyłem ramionami:

- Dowiem się...

Wybrałem jej numer, ale telefon milczał. Moje serce stało się niespokojne, a mój niepokój udzielił się mojej żonie.

Zanim dotarliśmy do domu, zawróciliśmy i pognaliśmy do mieszkania Gabrysi. Po około pięciu minutach uporczywego dzwonienia do drzwi sąsiedzi zaczęli wyglądać na zewnątrz, a kiedy zapytałem ich, kiedy widzieli swoją sąsiadkę, zdumieni machnęli rękami...

Postanowiłem wziąć inicjatywę w swoje ręce — wszedłem przez balkon do mieszkania i zobaczyłem Gabrysię na łóżku. Uśmiechnęła się słabo i poruszyła ręką, wskazując palcem na serce.

Karetka przyjechała szybko, ale nie zdążyliśmy zawieźć Gabi nawet do szpitala; zamiast na pogotowie, trzeba ją było zawieźć w zupełnie inne miejsce...

Zdążyłem pożegnać się z drugą mamą i podziękować jej po raz ostatni za wszystko, co dla mnie zrobiła, ale to oczywiście było słabe pocieszenie...