Pewnego dnia wysłali mamę pogratulować z jubileuszem byłej koleżanki z pracy, która dawno już przeszła na emeryturę. Ponieważ nie było z kim mnie zostawić, musiałam pójść z mamą. Babcia miała około 75 lat i na półce stał u niej cudowny porcelanowy serwis z małymi oczkami aniołków. Dla gości, jak to się mówi.

Gospodyni postanowiła nas poczęstować herbatą, a ja, kręcąc się wokół niej, próbowałam pomóc, ale rozbijałam jedną z tych filiżanek. Moja mama uderzyła mnie i zaczęła krzyczeć. Płakałam, bo bałam się nowej reprymendy, a moja górna warga drżała. Wtedy babcia wzięła mnie za ramię, odsunęła ode mnie mamę i powiedziała do niej:

- Przestań krzyczeć na dziecko. Co tu takiego strasznego? A gdybyś to ty rozbila filiżankę, ja też musiałabym na ciebie krzyknąć? Mama poczuła się skrępowana i zamilkła. Staruszka kontynuowała:

- Pomalowany kawałek szkła nie jest warty ani łzy dziecka, ani twoich nerwów. Co tam, był serwis na sześć osób, a teraz jest na pięć. Ale do mnie w życiu już nie przyjdzie więcej niż trzy osoby. A nawet jeśli przyjdą, to przecież będą pić zwykłe filiżanki.

Potem wzięła nową filiżankę i nalała herbaty, jak gdyby nigdy nic. A gdy się zbieraliśmy do wyjścia, babcia zapakowała w gazetę pozostałe niesparowane naczynie i podała mi je.

Teraz nie pamiętam, jak miała na imię, ale ta lekcja zapadła mi w pamięć, i mojej mamie na całe życie. Choć oczywiście nigdy mi się nie przyznała. Jej już nie ma, a porcelanowy zestaw stoi u mnie w mieszkaniu. I kiedy moje dzieci psocą, mój wzrok pada na cienką łodyżkę aniołkowych oczu i już nie chce mi się ani krzyczeć, ani brać paska do ręki...